Od soboty, 5 lutego trwa przerzut amerykańskich sił szybkiego reagowania na wschodnią flankę NATO. W sobotę i niedzielę na lotnisku Rzeszów-Jasionka wylądowali pierwsi żołnierze 82. Dywizji Powietrznodesantowej, uchodzącej za elitę wojsk USA. W sumie do Polski ma ich trafić ok 1700.

Dominik Szczęsny-Kostanecki

Publicysta

Widok samolotów Beechcraft C-12 Huron oraz Boeing C-17 Globemaster III w naszym kraju podziałał terapeutycznie. Wojskowych na razie garstka, ale przecież nie w tym rzecz. Z jednej strony to dopiero początek operacji, z drugiej – nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w tej pełnej napięcia chwili amerykański deployment był tym, czego oczekiwaliśmy najbardziej. Tym bardziej, że Polacy – naród brutalnie doświadczony przez niedawną historię, ale i par excellence w niej zanurzony – pamięta doświadczenie Września, gdy nasi zachodni sojusznicy („sojusznicy”?) nie przyszli z realną pomocą. Pamięta – nawet jeśli spycha do podświadomości, co skutkuje niepokojem i lękami.

Oprócz Polski sojuszniczym kontyngentem ma zostać wzmocniona także Rumunia, co w mniejszym może stopniu, ale jednak prowadzi do przekonania, czy poczucia, że gdyby doszło do najgorszego, tzn. gdyby Sowieci (nie ma już sensu mówić o Rosjanach) wkroczyli na Ukrainę, zainstalowali w Kijowie marionetkowy rząd i po pewnym czasie przystąpili do dalszej odbudowy Imperium – w kierunku zachodnim – Polska nie będzie jedyną szpicą NATO przyjmującą wszystkie ciosy. Zresztą: logika wydarzeń w takim scenariuszu w naturalnym sposób podpowiadałaby wzmocnienie również innych krajów Sojuszu: zwłaszcza Finlandii i republik bałtyckich.

Na pierwszy rzut oka – wszystko „piękne, świetnie”, jak mawiał mój znajomy. Czy jednak wzmocnienie wschodniej flanki NATO okraszone dostawą sprzętu na Ukrainę, jak również osłona dyplomatyczna Kijowa wyczerpują repertuar działań zmierzających do utrzymania architektury bezpieczeństwa w Europie Środkowo-Wschodniej? Odpowiedź musi paść zdecydowanie negatywna: nie wyczerpują. Analizując sposób prowadzenia przez współczesnych Sowietów polityki zagranicznej, wylano morze atramentu i wciśnięto miliardy klawiszy dla podtrzymania tezy o agresywnej grze z relatywnie słabymi kartami w ręku. Przekonywano również – i słusznie, że Putin rozumie tylko argument siły.

W obecnej sytuacji przybycie Amerykanów do Polski, czy Rumunii, jakkolwiek pożądane, stanowi „jedynie” element obrony status quo – ale sprzed Rewolucji Godności: nie jest game changerem. Fakt, iż w latach 2013-4 ukraińskie społeczeństwo wybrało opcję zachodnią, co z kolei postawiło Zachód nie tylko wobec zagrożenia, ale i wobec ogromnej szansy geopolitycznej wciąż słabo przebija się do świadomości polityków – przede wszystkim europejskich. Zupełnie tak, jak gdyby ciążył tu dziejowy fatalizm, sprowadzający się do przekonania, że Ukraina w najlepszym razie musi pozostać w szarej strefie wpływów między Brukselą a Moskwą – z akcentem na tę drugą.

Otóż nie musi. W latach 80. ubiegłego wieku podobną aberracją mogło wydawać się „odwojowanie” Polski. Tymczasem od upadku komunizmu minęło raptem 10 lat – i znaleźliśmy się w Sojuszu. Oczywiście, czasy Putina i Jelcyna to dwie różne epoki. Jak próbują sami siebie przekonać Moskale, odwołując się do paraleli historycznej, po czasach Wielkiej Smuty lat 90. nadeszła prężna dynastia „Romanowych” rodem z KGB. Jeśli jednak rację mają ci, którzy przekonują, iż neo-sowiecki zaborczy pochód stanowi dowód nie na siłę, lecz na słabość Imperium Zła – zadanie „naszego” sztychu na Ukrainie może być dla włodarzy Kremla gwoździem do trumny. Jeśli tak jest w istocie – należy podjąć tę grę.

Easier said than done – jak mówią Anglosasi. Jak przechylić szalę korzyści na stronę Zachodu i samej Ukrainy marzącej o normalnym życiu? Z różnych względów tak postawione pytanie nie generuje automatycznych odpowiedzi. A mimo to wydaje się, że następnym krokiem administracji Joe Bidena powinien być przerzut żołnierzy nad Dniepr – na tej samej zasadzie, na jakiej Putin wysłał do Donbasu „zielone ludziki”. Świat stanie na krawędzi wojny? Owszem – tak, jak w czasie kryzysu kubańskiego. Ale oto wytworzy się sytuacja, w której Waszyngton zajdzie na tyle daleko, że będzie musiał powiedzieć: „sprawdzam”. Wówczas cały blef Kremla, jakoby miał w ręku pokera pik, rozwieje się, niczym mgła.

Dominik Szczęsny-Kostanecki

ZOBACZ TAKŻE: