W październiku na ekrany polskich kin weszło „Wesele” Wojciecha Smarzowskiego – drugi film reżysera o tym tytule. Obie produkcje łączą liczne podobieństwa, jednak tym razem akcja rozgrywa się nie w okolicach Krosna, ale na Podlasiu, a dokładniej: w tej jego części, która w latach 1939-1941 stanowiła część ZSRS.
Dyżurny temat w tego typu rozważaniach stanowi antysemityzm, dla jednych ciężka choroba polskiej duszy, dla innych zjawisko marginalne, w kontekście II wojny światowej dające się wytłumaczyć współpracą Żydów z NKWD. Niezależnie jednak od przyjętej optyki faktem pozostaje, że wraz z wkroczeniem Niemców na tereny uprzednio okupowane przez ZSRS, nienawiść wobec starozakonnych potrafiła sięgnąć pułapu fizycznej likwidacji.
I właśnie dla zbudowania opowieści o pogromach – symbolizowanych przez mord w Jedwabnem – potrzebne było Smarzowskiemu Podlasie z jego doświadczeniem „pierwszego Sowieta”. I jakkolwiek znalazło się w tej opowieści miejsce dla Polaka ratującego Żydów (Antek), to jednak musi on wziąć rozbrat z narodową wspólnotą ponieważ tylko poza nią – sugeruje twórca – można zachować duchową przyzwoitość.
Próbował chyba reżyser załagodzić to wrażenie, nakazując jednej z postaci wygłosić sąd zaczerpnięty z wypowiedzi Szewacha Weissa o dwóch polskich stodołach: tej, w której Żydów palono i tej, w której ich ukrywano, ale głos ten w zderzeniu z kontradykcyjną całością nie posiada wielkiej mocy. Pozostaje wrażenie powszechnego antysemityzmu, który we współczesnej Polsce przybiera postać niechęci np. wobec Azjatów.
W ramach dyskusji o uniwersalnym i partykularnym można upierać się, że „Wesele” stanowi satyrę na Polaków w ogólności – jak gdyby mentalne Podlasie tkwiło w każdym z nas. Tyle tylko, że w zasadzie nie ma po temu racjonalnych przesłanek, a czynnikiem silnie partykularyzującym jest chociażby specyficzna, podlaska odmiana polszczyzny, którą w filmie posługuje się lokalna społeczność czasu wojny.
Ale nawet jeśli uznać, że na ławie oskarżenia posadzono całe społeczeństwo, dla wzmocnienia efektu ubrane w kostium zaściankowości, a także zgodzić się z tezą, że w dziele artystycznym wolno posłużyć się karykaturą, trudno nie odnieść wrażenia, że Smarzowski wylał dziecko z kąpielą. Dobra propaganda nie okłada odbiorcy nabitą ćwiekami pałką, ale chowa się w umiejętnie dozowanych środkach perswazji.
I dlatego też film najprawdopodobniej nie odegra społecznie istotnej roli. Niczym TVP Info albo TVN usiłuje on przekonać ludzi przekonanych, a nawet dobrze okopanych na swoich pozycjach. A ponieważ, jako się rzekło, w warstwie dosłownej umiejscawia polskie grzechy wyłącznie na prowincji, trudno oczekiwać, że pobudzi do refleksji zachwycone sobą lewicowo-liberalne kręgi „Warszawki”, czy „Krakówka”.
Tymczasem to właśnie tego typu ośrodki powinny lepiej przyjrzeć się postawom swoich mieszkańców podczas okupacji. Historycy nie mają wątpliwości, że przy dużym odsetku społeczności żydowskiej i wysokim stopniu anonimowości, odrażająca działalność, którą można opisać zbiorczym terminem szmalcownictwa, kwitła przede wszystkim w miastach. W ten sposób reżyser zaprzepaścił szansę omówienia problemu rzeczywiście przemilczanego.
W jednym z wywiadów Smarzowski powiedział, że szklankę widzi do połowy pustą, a nie pełną, sugerując tym samym, że polski antysemityzm, czy szerzej – ksenofobia, dotyczą umownych 50 proc. społeczeństwa. Tylko dlaczego w takim razie jedyna parta odwołująca się w tej materii do programu prawicy narodowej II RP – przy założeniu, że odgrywa on decydującą rolę podczas aktu wyborczego – cieszy się poparciem na poziomie 5-7 proc.?
Na zakończenie – smutna refleksja. Wydaje się, że tegoroczne „Wesele” stanowi doskonały prezent dla społeczeństw zachodniej Europy usiłujących nie tylko wyprzeć sprawstwo, współudział, czy bierność wobec Holocaustu, ale również obarczyć zań odpowiedzialnością Polaków – współczesnych Achajów, wysypujących się z wnętrza trojańskiego konia. Tych Polaków, którzy w przeciwieństwie do Francuzów, czy Niemców pragną pozostać sobą.
Dominik Szczęsny-Kostanecki
Gdzie tu są jakieś produkcje?