Dzięki powszechnej dostępności kamer w naszych smartfonach z jednej strony i gwałtownemu rozwojowi mediów społecznościowych z drugiej przerażające obrazy rosyjskich zbrodni na Ukrainie obiegają świat w mgnieniu oka, spotykając się ze zdecydowanym potępieniem społeczności międzynarodowej.

Dominik Szczęsny-Kostanecki

Publicysta

Wielu, choć zapewne nie tak masowo, zdaje sobie sprawę, że nie jest to konflikt między europejskimi państwami, które po prostu podzielił spór polityczny. Nie mamy do czynienia z wojną, jaką pamiętamy z XIX wieku, np. między Francją a Prusami w roku 1870 , bo chociaż w naturalny sposób opowiadamy się po stronie Paryża, a nie Berlina, to jednak przyznać musimy, że wilhelmińskie Prusy wówczas jeszcze przynależały do cywilizacji europejskiej.

Nie jest to również wojna między afrykańskimi plemionami. Z całym szacunkiem: oblicze świata od nich nie zależy. Bywa też, że w tamtejszych zmaganiach trudno jednoznacznie wskazać ofiary i agresorów.

W przypadku rozpoczętej 24 lutego zbrodniczej inwazji na Ukrainę podobne wątpliwości byłyby aberracją – albo dowodem złej woli. Po pierwsze, inaczej niż w przypadku XIX-wiecznych wojen europejskich, obserwujemy stracie cywilizacyjne między państwem reprezentującym wartości, na których zbudowano zachodnią Europę, prawda: w większości prawosławnym, ale posiadającym liczną mniejszość katolicką obrządków łacińskiego i greckiego.

Po drugie: jest to wojna, od której zależy los naszego regionu, Europy i wreszcie całego świata. W przypadku ukraińskiej porażki restytucja imperium zła zostanie praktycznie ukończona – i zagrozi globalnej architekturze bezpieczeństwa. W przypadku zwycięstwa w Rosji dojdzie do przyspieszenia procesów gnilnych – a w konsekwencji do upadku putinizmu rozumianego jako specyficzna forma autorytaryzmu, przy którym blednie kolektywne – bądź co bądź – kierownictwo ZSRS.

Ale ta wojna ma przynajmniej jeden jeszcze aspekt. Toczy się mianowicie o to, czy Moskwie uda się zawłaszczyć historię Rusi Kijowskiej. Terytorialno-pokoleniowego dziedzictwa Rusi – sięgającego V wieku n.e. (wówczas założono Kijów) – szukać należy na Ukrainie. I tylko tam. Jeśli ktoś sugeruje, że Ukraina wyskoczyła niczym Atena z głowy Zeusa dopiero 30 lat temu, to świadomie lub nieświadomie powtarza propagandowe kłamstwa Putina. Kiedy zakładano Moskwę Kijów istniał już 6 stuleci!

I właśnie dlatego od stuleci wszelkie ruchy wolnościowe na Ukrainie/Rusi były w Moskwie/Petersburgu traktowane jako anomalia, nazywana już to mazepiństwem, banderyzmem, czy wreszcie nazizmem. Ta ziemia może być albo rosyjska, albo „zbłąkana”. Są to asemantyczne brednie.

I na koniec: pamiętajmy, że w XIX stuleciu „sprawa polska” bywała traktowana jako wewnętrzny problem Imperium Rosyjskiego. Nie powtarzajmy cudzych błędów w stosunku do naszych ukraińskich braci i przyjaciół.

Dominik Szczęsny-Kostanecki

PRZECZYTAJ: