Podróż czterech premierów trzech państw. Tak można określić kijowską wyprawę szefów rządów Polski, Czech i Słowenii oraz – co chyba najważniejsze – formalnego zastępcy Morawieckiego, w praktyce jego szefa i według wszelkiego prawdopodobieństwa, pomysłodawcy wczorajszej wizyty w jednej osobie.

Dominik Szczęsny-Kostanecki

Publicysta

Stawiam tutaj tezę, że był to jeden z tych manewrów politycznych, które mają szansę przejść do historii. Dlaczego?

Po pierwsze dlatego, że dodaje otuchy walczącym Ukraińcom. Ten aspekt był podnoszony przez wszystkie media w Polsce i nie ma potrzeby tego rozwijać. Sprawa wydaje się oczywista. To już nie płynące przez Skype’a słowa otuchy, ale fizyczna obecność. Każdy psycholog wytłumaczy, na czym polega różnica.

Po drugie nie dało się nie zauważyć, że gestem tym Jarosław Kaczyński przez rekonstrukcję przeszłości ogłosił powrót do tej koncepcji polityki wschodniej, którą realizował jego brat, a która po Majdanie, gdy ówczesny lider opozycji udzielił wsparcia protestującym Kijowianom – została niejako zawieszona. Był taki moment, iż wydawało się, że zwycięży „wołyńskie” podejście do problemu wzajemnych relacji. Ta dwuznaczność została wczoraj ostatecznie przekreślona.

Po trzecie wizyta najważniejszych osób polskiej polityki de facto stanowi pierwszy akt oporu świata zewnętrznego wobec rosyjskiej agresji. Ktoś powie: ale przecież sankcje zostały nałożone wcześniej. Chronologicznie owszem, ale dopiero wczoraj „ktoś” wstał zza biurka i pojechał spotkać się z Zełenskim i jego drużyną. Dobrze, że byli to Polacy. Daje nam to powód do moralnej satysfakcji, jak wówczas, gdy pierwsi uznaliśmy niepodległość Ukrainy, ale przede wszystkim jeszcze bardziej rozpala i tak już płomienną miłość ku nam naszych historycznych braci. Po wojnie będziemy braćmi tu i teraz.

Ale ta wizyta udowadnia coś jeszcze. Oto bowiem widać, że można pojechać na Ukrainę i wrócić żywym. Oczywiście nie było to w 100% pewne, ale fakt że się udało, sprawia, że ofiara rosyjskiej agresji została odczarowana jako terytorium non-go.

Sedno sprawy tkwi chyba jednak gdzie indziej. Wyprawa do ukraińskiej stolicy może stanowić psychologiczno-operacyjny punkt zwrotny w dziejach obecnej wojny. Po 3 tygodniach znaleźliśmy się bowiem w sytuacji patowej. Ukraina przetrwała pierwszy atak, świat nie mógł ograniczyć się do złożenia wyrazów ubolewania, a po miesiącu o wszystkim zapomnieć. Nałożono sankcje, wywalono Rosję z przeróżnych organizacji, zarekwirowano majątki oligarchów.

Wszystko to jednak miało charakter reaktywny. Propozycja Kaczyńskiego, by wysyłać na Ukrainę NATO-wską misję pokojową oraz przynajmniej częściowo zamknąć nad nią niebo to strzał w dziesiątkę. Przełamując impas, o którym wspomniałem, zawiera ofertę stałej i wymiernej pomocy wojskowo-humanitarnej, wreszcie – daje możliwość takiego zaangażowania Zachodu, by rzeczywiście była to misja pokojowa, nawet jeśli zbrojnie chroniona. Jeżeli plan się powiedzie, Ukraina znajdzie się w sytuacji amerykańskiego prezydenta przemieszczającego się swoją „Bestią” – samochodem, w którym praktycznie nie da się go zabić. W którymś momencie sfrustrowany napastnik musi odpuścić. A to będzie oznaczało koniec Putina – być może nawet zostanie zgładzony. Kaczyński pokazał, że Władimir Władimirowicz ma w ręku, powiedzmy dwie pary, a licytuje, jakby miał karetę.

Warunek powodzenia proponowanej operacji zależy teraz od jednej rzeczy – przekroczenia progu lęku. „Pokojowość” misji, tak wyraźnie przez Prezesa wyartykułowana, to słowo-klucz, słowo-sprawca. Koledzy z NATO, nie idziemy na wojnę, halo! Rzecz jasna, dojdzie do incydentów. Jednak Putin nie wypowie Sojuszowi pełnowymiarowej wojny, bo prostu nie ma czym.

Wielu sugerowało, że Kaczyński powinien przejść na emeryturę. Jako argument podawano m. in ustawy, których nie był w stanie przepchnąć przez Sejm. Tymczasem okazuje się, że podeszły wiek – prezes kończy w tym roku 73 lata – nie oznacza, że władze jego intelektu odmówiły posłuszeństwa. Nic z tych rzeczy.

Panie Naczelniku – chylę czoła.

Dominik Szczęsny-Kostanecki

PRZECZYTAJ: