W niedzielę 27 września rozgorzały walki w Karabachu Górskim, terytorium azerbejdżańskim podbitym przez Ormian w 1988 r. i do dziś pozostającym pod armeńską okupacją. Podobnie jak później Rosja tworzyła w Gruzji z okupowanych terytoriów „niepodległe” republiki Abchazji i Osetii Płd., a na Ukrainie „republiki” doniecką i ługańską, tak i Armenia już w 1991 r. powołała na zajętych terenach nieuznawaną przez żadne państwo świata Republikę Górskiego Karabachu (po armeńsku – Arcach).

Jerzy Lubach

Reżyser i producent filmowy

Mimo rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 822 i 874 z 1993 r., m.in. „ponownie potwierdzając suwerenność i jedność terytorialną Azerbejdżanu i wszystkich innych państw regionu, ponownie potwierdzając także nienaruszalność granic międzypaństwowych i niedopuszczalność stosowania siły w celu aneksji terytoriów” tereny te faktycznie zostały włączone do Armenii. To tutaj rozpoczynali karierę przyszli premierzy i prezydenci Armenii, tzw. „klan karabaski”, który odsunął od władzy dopiero przywódca ludowego buntu Nikol Paszinian w 2018 wybrany na premiera kraju. Jednak nowe władze ani na jotę nie zmieniły polityki wobec Karabachu, uznając i wspierając zbrojnie jego „niepodległość”.

Rzecz w tym, że chociaż w momencie rozpadu Związku Sowieckiego w 1991 r. Ormianie stanowili na tych terenach rzeczywiście większość, to była to początkowo napływowa mniejszość etniczna, od 200 lat faworyzowana przez władze Rosji carskiej a potem sowieckiej dla zrównoważenia w większości muzułmańskiej ludności Azerbejdżanu. Na to nakłada się starożytna historia tych ziem, gdzie na terenie obecnego Azerbejdżanu istniało jedno z pierwszych państw chrześcijańskich na świecie, Albania Kaukaska. Naukę Chrystusa przyniósł tu już w I w. św. Elizeusz, którego co prawda miejscowi poganie wkrótce obdarli ze skóry i ukrzyżowali, ale chrześcijaństwo zwyciężyło miejscową religię solarną i od IV w. stało się wyznaniem państwowym z autokefalią i własnym patriarchatem. Mimo najazdów perskich a później wielowiekowego panowania tureckiego chrześcijaństwo przetrwało wśród rdzennej ludności, dziś małej grupy etnicznej – Udinów.

Niezależny prawosławny kościół albański po rosyjskim podboju Azerbejdżanu na skutek zabiegów Ormian został przez Aleksandra I w 1836 r. zlikwidowany i włączony przymusowo do obrządku armeńskiego, czemu nie podporządkowała się większość tutejszych chrześcijan. A dodać należy, że potężny starożytny kompleks klasztorny, gdzie mieściła się siedziba zlikwidowanego patriarchatu albańskiego, znajduje się… w Górskim Karabachu! I od czasu aneksji przez Ormian stan tego zabytku klasy 0 z VII w. pozostaje nieznany. Gdy w 2008 r. kręciłem film o Albanii Kaukaskiej, władze samozwańczej „Republiki Arcach” odmówiły mi pozwolenia na wjazd na tereny okupowane.

To tylko jeden z aspektów prowadzonej przez dziesiątki lat przez Ormian wojny kulturowej z sąsiadami, Gruzją i Azerbejdżanem, w toku której armeńscy „historycy” dowodzą, że chrześcijaństwo przynieśli tu Ormianie i oni też wznieśli wszystkie sakralne zabytki obu tych krajów. W muzułmańskim od kilku stuleci Azerbejdżanie panuje prawdziwa wolność i tolerancja religijna, a paradoksalnie, wskutek nieustającej wrogości Armenii władze w Baku mocno wspierają „swoich” chrześcijan, zarówno prawosławne kościoły rosyjski i gruziński, jak i protestantów oraz katolików. Goszczący tu w 2002 r. na zaproszenie prezydenta Hejdara Alijewa Jan Paweł II witany był serdecznie przez setki tysięcy w większości muzułmańskich mieszkańców Baku, a starożytne albańskie cerkwie Udinów odbudowywane są z funduszy państwowych.

Tak więc Karabach ma znaczenie nie tylko jako jednostka terytorialna, ale istotna dla historii Azerbejdżanu ziemia, coś jak nasz Wawel przekształcony przez austriackiego zaborcę w koszary wojsk okupacyjnych. Ważniejsze jest oczywiście jego znaczenie strategiczne, które widać przy spojrzeniu na mapę. W latach 90-ch ubiegłego wieku Armenii – mimo znacznie mniejszego potencjału ludzkiego i gospodarczego – udało się zawładnąć tymi terenami z dwóch powodów. Po pierwsze w Azerbejdżanie panował zamęt wewnętrzny na granicy wojny domowej jak w Gruzji w tymże czasie, wskutek swarów różnych tendencji, od zwolenników niemalże połączenia się, a przynajmniej ścisłej współpracy z Turcją, przez prorosyjskich postkomunistów po zwolenników własnej azerbejdżańskiej władzy. Po wtóre, armia armeńska nie tylko została w kluczowym momencie zasilona przez tysiące profesjonalnych oficerów armii sowieckiej, ale i wsparta nieoficjalnie uzbrojeniem i koncepcjami militarnymi przez Rosję.

Była to klęska bolesna, ale twórca obecnej potęgi Azerbejdżanu, prezydent Hejdar Alijew, niegdyś członek Politbiura Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, znający dobrze imperialną mentalność Rosjan, wybrał drogę długą, lecz zapewniającą strategiczny sukces. Podpisawszy „kontrakt stulecia” z brytyjskim koncernem BP na eksploatację gigantycznych kaspijskich złóż gazu w ciągu kilkunastu lat sprawowania władzy, którą przekazał synowi Ilhamowi, obecnemu prezydentowi, doprowadził do tego, że Azerbejdżan stał się lokalnym mocarstwem. Nie tylko gospodarczym, bo ok. 20% gigantycznych zysków z eksportu gazu do Turcji i Europy idzie co roku na zbrojenia. Zachowując ostrożnie dobre oficjalnie stosunki z Rosją Ilham Alijew szykuje się w oczywisty sposób do zbrojnego odebrania okupowanych przez Ormian terenów.

Dotychczasowe próby kończyły się parodniowymi starciami i kolejnymi zawieszeniami broni, czyli powrotem do status quo ante, gdyż za każdym razem za plecami Armenii pojawiała się znacząca, choć niby milcząca obecność Rosji. A trzeba pamiętać, że w otoczonej ze wszystkich stron przez niezbyt życzliwych – nie bez powodów, jak widzieliśmy – sąsiadów (a trzecim jest otwarcie wroga Turcja!) znajduje się dziś potężna baza rosyjskiej 2 Armii, wyrzucona przez Saakaszwilego z Gruzji.

I właśnie jednoznaczne dziś poparcie Turcji dla azerbejdżańskich pobratymców etnicznych całkowicie zmienia sytuację w regionie. Wedle komunikatów armeńskich armia Azerbejdżanu rozpoczęła ofensywę wzdłuż całej granicy terytoriów okupowanych, a jednocześnie prezydent Turcji Recep Erdogan wezwał w niedzielę ludność Armenii do przejęcia kontroli zamiast „przywództwa, które ciągnie ich do katastrofy i tych, które używa ich jako marionetek”. Zaznaczył również, że jego kraj w tej sytuacji będzie wspierał rząd w Baku i dodał:

„Wzywamy również cały świat, aby stanął po stronie Azerbejdżanu w walce z inwazją i okrucieństwem.” Obwinił też o sprowokowanie walk armię armeńską, a Armenię nazwał „największym zagrożeniem dla pokoju i spokoju w regionie”.

Wygląda na to, że turecka deklaracja wzbudziła w Erewaniu coś na kształt paniki. Armenia już w niedzielę ogłosiła stan wojenny i mobilizację do wojska wszystkich mężczyzn powyżej 18 roku życia. Żadne z dotychczasowych starć granicznych z Azerbejdżanem nie wywołało tak gwałtownej reakcji. Premier Armenii Nikol Paszynian stwierdził:

„Niedawne agresywne wypowiedzi przywódców Azerbejdżanu, wspólne ćwiczenia wojskowe na dużą skalę z Turcją, a także odrzucenie obserwatorów OBWE wyraźnie wskazują, że agresja była wcześniej zaplanowana i stanowi prowokację na dużą skalę przeciwko pokojowi i bezpieczeństwu w regionie”.

Aspirujący do udziału w NATO Azerbejdżan zyskuje więc wsparcie jednego z najpotężniejszych członków Paktu, który dopiero co stawał okoniem Stanom Zjednoczonym i namiętnie flirtował z Moskwą! Neo-ottomańska polityka „sułtana” Turcji może nas jeszcze nieraz zadziwić. Tylko czy jest to wzbudzający zaufanie sojusznik?

Jerzy Lubach
Artykuł pierwotnie ukazał się na łamaćh „Gazety Polskiej Codziennie” z 29 września 2020 r.