Przedwczoraj w Warszawie pod hasłem „Chopin też był uchodźcą” odbył się koncert charytatywny na rzecz „ofiar kryzysu migracyjnego”. Pytanie, czy jego przesłanie ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością?

Dominik Szczęsny-Kostanecki

Publicysta

Najpierw definicja. Wydany przez PWN, 3-tomowy „Słownik Języka Polskiego” z 1998 r. proponuje następujące objaśnienie słowa „uchodźca”:

„<<Ten, kto opuszcza własny kraj z przyczyn ekonomicznych, politycznych lub religijnych>>: Uchodźcy polityczni. Uchodźcy wojenni”.

Idziemy dalej. Według „Konwencji dotyczącej statusu uchodźców, sporządzonej w Genewie dnia 28 lipca 1951 r.” (z późniejszym zmianami), czytamy, co następuje:

„W przypadku osoby posiadającej więcej niż jedno obywatelstwo określenie <<państwo jej obywatelstwa>> oznacza każde z państw, którego obywatelstwo ona posiada; fakt nieskorzystania […] przez taką osobę z ochrony jednego z państw, którego jest ona obywatelem, nie stanowi podstawy do odmowy ochrony przez [to] państwo[…]”.

Polska należy do grupy krajów, które w kwestii obywatelstwa uznają zarówno prawo krwi, jaki i prawo ziemi. Przykładowo: dziecko dwojga Anglików urodzone na terytorium RP z urzędu otrzymuje obywatelstwo polskie – o tym mówi prawo ziemi. Z kolei dziecko urodzone z Francuza i Polki – niezależenie od tego, gdzie przyszłoby na świat, otrzymuje obywatelstwo polskie i francuskie – bo tak stanowi prawo krwi.

I to właśnie jest przypadek Chopina. Oczywiście w XIX wieku sprawy te nie były jeszcze uregulowane, ale jeśliby przyłożyć do nich miary współczesne, to twórca „Etiudy Rewolucyjnej” pod względem przynależności państwowej był i Polakiem, i Francuzem. Tym samym, zjawiając się na Sekwaną… przybywał do domu.

Ale Chopin jest przykładem kretyńskim również z innego powodu. Wielki kompozytor nie mógł opuścić Królestwa Polskiego w wyniku „uzasadnionej obawy przed prześladowaniem” ponieważ wyjechał jeszcze przed wybuchem powstania listopadowego. Tymczasem dopiero jego upadek przyniósł naszym przodkom represje i terror.

Ok, zostawiamy Chopina i przestajemy znęcać się nad celebrytami. Bierzemy chociażby Maurycego Mochnackiego – faktycznie jego przypadek wyczerpuje definicję „uchodźstwa”. Ale czy naprawdę nie ma różnicy między bohaterem walk przeciw rosyjskiej interwencji w Belgii? (celowo pomijam tutaj aspekt zmagań o niepodległość Polski) a obcym kulturowo migrantem rzucającym kamieniami w straż graniczną?

Migrantem, co do którego istnieje poważna obawa, że wzorem swoich poprzedników, dawno zainstalowanych w Europie, wyciągnie rękę po zasiłek, zażąda prawa szariatu w swojej dzielnicy i będzie napastować miejscowe kobiety. O ile nie trafi do organizacji ekstremistycznej, z ramienia której zorganizuje krwawy zamach w metrze…

Dominik Szczęsny-Kostanecki

PRZECZYTAJ:

Szczerski: nie bierzmy udziału w białoruskiej kampanii dezinformacyjnej