Politycy polscy i ukraińscy są sklinczowani. Miałem okazję obserwować taką grę, gdy obie strony chciały zmusić partnera do jasnej deklaracji, a jednocześnie same takiej deklaracji unikały – mówi cytowany przez „Kurier Galicyjski” Rafał Dzięciołowski – historyk, politolog, dziennikarz, członek Rady Fundacji Wolność i Demokracja, wcześniej członek władz Fundacji „Pomoc Polakom na Wschodzie”.

W wymiarze społecznym stosunki między Polakami a Ukraińcami są w regresie. Niemal za każdym razem, gdy stanie się coś łagodzącego napięcie i niepokój w tych relacjach, na horyzoncie pojawia się zdarzenie, wypowiedź, deklaracja, która psuje chwilową poprawę. […] Uważam, że to jest pole do działania organizacji pozarządowych. Powinniśmy mieć taką zdolność, żeby zainspirować środowiska akademickie do tego, żeby jeździć, wykonywać gest najbardziej ludzki i humanitarny, jaki zna cywilizowana ludzkość: stawiać krzyże, tam gdzie wiemy, że leżą szczątki w niepoświęconej ziemi.

Rafał Dzięciołowski

Historyk, politolog, dziennikarz, członek Rady Fundacji Wolność i Demokracja, wcześniej członek władz Fundacji „Pomoc Polakom na Wschodzie”

CZYTAJ RÓWNIEŻ:

Dzięciołowski: W sprawach polsko-ukraińskich politykom brakuje odwagi

Za „Kurierem Galicyjskim” prezentujemy wystąpienie R. Dzięciołowskiego ze Spotkań Polsko-Ukraińskich w Jaremczu w czasie wieńczącego dzień obrad panelu „Polsko-ukraińskie relacje pod presją przeszłości” z 15 września br.:

Nie jestem naukowcem, nie zajmuję się naukowo historią. Jestem dziennikarzem, a nade wszystko działaczem społecznym Fundacji Wolność i Demokracja, która zajmuje się Polakami na wschodzie, w tym na Ukrainie. Po tej ogromnej dawce optymizmu, którą przekazali nam uczestnicy poprzedniego panelu, nasi koledzy, chciałem dodać, że też jestem optymistą, ale – proszę nie wziąć tego za jakieś samochwalstwo – dobrze poinformowanym, czyli jednak pesymistą. Jest specyfiką organizacji pozarządowych, że obracając się w kręgu środowisk, z którymi współpracujemy, stajemy się bardziej czuli na emocje społeczne, na takie zjawiska, które jeszcze nie ujawniają się w badaniach, a które są już dostrzegalne. To bardzo delikatne, „naskórkowe” zmiany nastrojów, emocji, oczekiwań i perspektyw. To widać, proszę państwa, wśród mniejszości polskiej, gdzie pewna obawa o przyszłość, wcześniej nieobecna, zaczęła się pojawiać. To widać, kiedy rozmawia się z Polakami z Polski, którzy chyba w sposób nazbyt jednoznaczny, ale bardzo jednoznaczny oceniają sytuację – głównie politykę historyczną, którą uprawia Ukraiński Instytut Pamięci Narodowej. Oczywiście oni nie znają konkretów, szczegółów, wyczuwają nastrój przekazywany przez media. Oczywiście mam świadomość, że te emocje są polem wojny i ciągłego dywersyjnego działania Rosji. Niemniej jednak te wytłumaczenia, które jeszcze dwa lata temu wydawały się wystarczające, dzisiaj w moim przekonaniu, obawiam się, że już przestają działać. To znaczy, że albo będziemy już w stanie udowodnić obecność czynnika rosyjskiego, albo będziemy mieli kłopoty z podtrzymaniem wiarygodności tego argumentu. Wydaje mi się, że również w środowisku ukraińskim – tu mam znacznie mniejszą wiedzę – rodzi się pewna nieufność wobec Polaków.

Musimy zadać sobie zasadnicze pytanie „z czego to wynika?”. Mam wrażenia, że wynika to z przyjętej przez obydwa kraje polityki historycznej, która w dużej mierze akcentuje, lecz nie rozwiązuje zasadniczego problemu, który jest w historii, a jednocześnie przekłada się na stosunki społeczne – historię Wołynia. Myślę, że do uchwały Sejmu polskiego, która jednoznacznie określiła te wydarzenia mianem ludobójstwa, żyliśmy w przeświadczeniu, które było fałszywa sielanką. Myśmy w jakimś stopniu samooszukiwali się, wierząc, że można zbudować dobre relacji polsko-ukraińskie pominąwszy sprawę Wołynia.

Oczywiście widząc wszystkie emocje, rozgorączkowanie rządu polskiego, polityków – nie tylko polskich, którzy na historii budują polityczną narrację, i scenariusze uzyskania władzy i trwania przy niej, muszę powiedzieć, że także elity polityczne Ukrainy zawodzą. Nie mówię tego z jakimś poczuciem wyższości, ani z żadną, broń Boże, satysfakcją. Ma rację profesor Przemysław Żurawski vel Grajewski, który mówi, że te relacje są dobre i nastrajają optymistycznie, i że ta współpraca na polach tak ważnych stosunki ministerstw obrony narodowej, jak współpraca oświatowa, energetyczna rozwijają się. Mam jednak wrażenie, że w innych przestrzeniach, w tym w społecznych, mamy do czynienia z marazmem i stagnacją. To wynika z faktu, że obie strony czekają na gest partnera – nie powiem „przeciwnika” – partnera. Polska czeka na moment, gdy Ukraina będzie zdolna do poważnego namysłu i odpowiedzi na uchwałę polską i nie będzie to odpowiedź unikowa, a taka, która będzie zawierała elementy empatii wobec polskich emocji. Bo to są emocje narodu niezwykle Ukrainie przyjaznego i narodu niezwykle z nią solidarnego w walce o granice Europy, być może o granice kultury zachodu. To prawda, że żołnierze, którzy giną w Donbasie, bronią Polski i Europy, całej cywilizacji Zachodu. Tym bardziej boli, tym bardziej jest niezrozumiałe, że nie spotykamy się chociaż z taką odpowiedzią, na jaką zdobyła się Tetiana Czornowoł, która dopuszcza taką możliwość, że określenie ludobójstwa jest adekwatne do tego co się stało na Wołyniu i, że za to przeprasza, ale jednocześnie uważa żołnierzy UPA za bohaterów narodowych Ukrainy – to już bardzo dużo, a to chwila stanowcza,, która wymaga zdolności do czystych aktów, takich aktów, które nie są wynikiem kompromisu, kalkulacji, lecz czystym porywem postawy moralnej. Akt czysty moralnie, o którym pisał kiedyś Sieroszewski, konstruując relacje w tej przestrzeni świata, któremu Polska jest wierna i które realizuje niezależnie od ekipy, która przychodzi do władzy. Być może nawet obecna ekipa chciałaby to robić z większym zapałem i z większym przekonaniem, zwłaszcza, że okoliczności wymagałyby takiej postawy.

Ja oczywiście rozumiem wszystkie wątpliwości warsztatu historycznego, konieczności ustalenia źródeł, zbadania archiwów niemieckich i – w co nie wierzę – rosyjskich, wyjaśnienia wszystkich wątpliwości, możliwych inspiracji, ale oprócz tego jest jeszcze dialog i życie zwykłych ludzi, które toczy się dzisiaj i dla których historia okazuje się bardzo ważna. Otóż jako członek fundacji chciałem zaproponować państwu pod rozwagę taki pomysł: Skoro politycy są praktycznie sklinczowani – tutaj też musimy mieć świadomość, że oni dbają o swój elektorat i nie chcą ryzykować gwałtownych gestów, które pozbawią ich poparcia, to dotyczy obydwu stron, zarówno polskiej jak ukraińskiej. Miałem okazję obserwować taką grę, gdy obie strony chciały zmusić partnera do jasnej deklaracji, a jednocześnie same takiej deklaracji unikały. Było to nie tyle śmieszne, co zasmucające. Uważam, że to jest pole do działania organizacji pozarządowych. Jeżeli Wołyń jest dziś problemem i polski odwet jest dziś problemem, to organizacje społeczne powinny się zdobyć na działania samodzielne. Powinniśmy mieć taką zdolność, żeby zainspirować środowiska akademickie do tego, żeby jeździć, nie bacząc na zgody, pozwolenia, wykonywać gest najbardziej ludzki i humanitarny, jaki zna cywilizowana ludzkość – stawiać krzyże, tam gdzie wiemy, że leżą szczątki w niepoświęconej ziemi. Nie musimy pisać, kto tu leży. Tu wyjątkowo aptekarska precyzja i dokładność na początek nie jest potrzebna, ale ten sam gest obniży emocje miedzy Polską a Ukrainą, w wymiarze społecznym. Dzięki temu będziemy mogli w innej atmosferze przystąpić do poważnego dialogu!

Rafał Dzięciołowski – historyk, politolog, dziennikarz. W latach 80. członek NZS, Federacji Młodzieży Walczącej, kolporter wydawnictw podziemnych. Jeden z założycieli Ligi Republikańskiej. Był w Zarządzie Fundacji „Pomoc Polakom na Wschodzie”. Interesuje się procesami transformacji na Ukrainie i w innych państwach postsowieckich. Współpracował przy realizacji filmów o katastrofie smoleńskiej: „10.04.10”, „Anatomia upadku” i „Anatomia upadku 2”. Współautor albumu fotograficznego „Pałace i dwory Kresów”.

Jagiellonia.org / Kresy24.pl / Kurier Galicyjski

ZOBACZ TAKŻE:

Polska chce sojuszu z Ukrainą