W czasie II wojny światowej Polska, zaatakowana przez dwóch najeźdźców, stawiła im zacięty opór. Po rozgromieniu regularnej armii jesienią 1939 roku rozpoczęła się wojna partyzancka. Z wrogami walczyła zbrojnie Armia Krajowa (AK). Po rozgromieniu hitlerowskiego okupanta. Polską zawładnęli Sowieci. 19 stycznia 1945 zmusili marionetkowy rząd Polskiej Republiki Ludowej do oficjalnego rozwiązania AK. Wielu polskich żołnierzy jednak nie złożyło broni i kontynuowało walkę przeciw nowym agresorom. W latach 1944-1945 na terenach przedwojennej II Rzeczypospolitej trwała wojna partyzancka, dywersje i terror przeciwko stalinowskim okupantom i polskim kolaborantom. Opór polskich patriotów był ofiarny. W efekcie życie straciło sto tysięcy żołnierzy Armii Krajowej, 50 tysięcy zaś trafiło do obozów pracy na terenie ZSRS.

Miałem wyjątkową okazję, by porozmawiać z uczestnikiem tamtych wydarzeń. Franciszek Jakowczyk, bo o nim mowa, urodził się 12 maja 1928 roku w Polsce. W czasie wojny walczył w szeregach Armii Krajowej przeciwko hitlerowcom i stalinistom. W 1948 roku został skazany na karę śmierci, jednak później wyrok zamieniono mu na 25 lat obozów! Wolność odzyskał dopiero w 1969 roku.

RUCH OPORU

Chrzest bojowy młodego patrioty odbył się wiosną 1942 roku. 14-letni wówczas Franek razem z przyjacielem Michałem Zasteńczykiem postanowili włączyć się do walki o wolność Ojczyzny. Przygotowali akcję, w której unieszkodliwili trzech niemieckich motocyklistów. Po tym wydarzeniu skontaktowali się z podziemiem i niebawem wstąpili w szeregi Armii Krajowej. W oddziale bojowym Franka nazywano „Karny”. Oddział walczył z hitlerowcami. Młody partyzant od czasu do czasu wykonywał rozkazy i polecenia komendanta Kopacza – „Wróbla”. Pod koniec wojny, jak mówi pan Franciszek, opór przybrał na sile. Ludzie przygotowywali się do przyjęcia nowych okupantów – stalinistów.

PRZECZYTAJ:

Nie żyje kpt. Franciszek Jakowczyk – żołnierz AK z Dołbysza koło Żytomierza

Andrzej Duda wręczył obywatelstwo RP Franciszkowi Jakowczykowi, żołnierzowi AK z Żytomierza

W 1944 roku oddział, do którego należał nasz bohater, połączył się z grupą „Dziedka”. Walka z Sowietami była zacięta i bezkompromisowa, niebawem jednak pod Grodnem zostali rozbici przez enkawudzistów. Z każdym dniem ryzyko było większe. Oprócz operacji militarnych Sowieci prowadzili taktykę „dziel i rządź”. Napuszczali na siebie Armię Krajową i oddziały białoruskich oraz ukraińskich nacjonalistów. W takich warunkach do roku 1948 oddział „Wróbla” wykonywał operacje mające na celu likwidację zdrajców – organizatorów kołchozów, komunistycznych ośrodków partyjnych i komitetów rejonowych partii. Zaczęli przygotowywać kolejną akcję. Przez dziesięć dni dokładnie i starannie wszystko wyliczyli. Młodzieniec nawet nie podejrzewał, że będzie to jego ostatnia akcja.

OSTATNIA OPERACJA

Franciszek Jakowczyk tak ją wspomina: „10 kwietnia między miastami powiatowymi Piaski i Mosty do miejsca zasadzki dojeżdżali kapitan Tankow, sekretarz partii komunistycznej rejonu Mostowskiego, i dwóch enkawudzistów z młodą dziewczyną. Nagle ona ściągnęła z głowy chustę i zeskoczyła z wozu. To był sygnał: Tankow jest tutaj. Serie z karabinów moich towarzyszy, »Ślązaka« i »Lotnika«, zlikwidowały ochronę. Tankow z pistoletem stał na skraju drogi, gdyż konie po pierwszych strzałach popędziły galopem. »Kapitan Tankow!« – zawołałem. On się odwrócił i wystrzelił. Jego strzał i seria z karabinu rozległy się jednocześnie. Jedna kula nie mogła przeciwstawiać się dziesiątkom. Kiedy podeszliśmy, nie żył. Zapadła cisza. Zadanie zostało wykonane. Radości w duszy jednak nie czułem. Leżeli przed nami już nie wrogowie, tylko zabici młodzi ludzie. Każdy miał bliskich, którzy na niego czekali. Na tym właśnie polegała tragedia, ponieważ każdy w pewnym sensie miał rację. Zrozumieliśmy, że nie zaznamy przebaczenia ani spokoju. Codziennie na nas polowano. Nasz oddział – „Ślązak”, „Władejewski”, „Lotnik”, „Litwin”, „Tygrys” i ja − otoczony ze wszystkich stron, nie miał chwili wytchnienia. Miotaliśmy się, to uciekając przed pościgiem, to znowu trafiając na niego. Padaliśmy z nóg. 24 kwietnia wpadliśmy w zasadzkę pod Władejewiczami. „Ślązaka” i „Tygrysa” od razu zabito, ja w walce zostałem ranny w ramię, jednak wyszliśmy z okrążenia i na jakiś czas zgubiliśmy pościg. Krew zalewała piersi, odzież była mokra, ból z każdym ruchem rozdzierał ciało, przed oczami pulsowały kolorowe kręgi, nogi odmawiały posłuszeństwa. Chciało się tylko położyć i dać spokój zmęczonemu ciału. Przynajmniej na chwilę oderwać się od rzeczywistości i zasnąć. Ulegając raczej instynktowi niż umysłowi, brnąłem na ślepo, aż straciłem przytomność.

Wczesnym rankiem 25 kwietnia znaleźli mnie w lesie pasterze ze wsi. Ich rodzice mnie poznali i na wozie zawieźli do domu. Niedługo potem, 6 maja, nad ranem dom otoczyli enkawudziści. Zostałem aresztowany przez grupę dowodzoną przez kapitana Żarowa i Rasińskiego. Kapitan Żarow powiedział, że wydałem na siebie wyrok już po 10 kwietnia, bo kapitana Tankowa nam nie wybaczą. Mówił, że nasze próby ucieczki były daremne. Związanego wrzucono mnie do samochodu i przywieziono do Wołkowyska, a później Grodna. Od tej chwili zaczął się zupełnie nowy okres w moim życiu – najpierw przesłuchiwanego, a następnie więźnia. Wolność została za grubymi murami aresztu i śmierdzących obozowych baraków.

NIEWOLA

Rozpoczęło się dochodzenie. Bicie, tortury, głód, brak snu to była codzienność. Bito długo i umiejętnie, aż otworzyła się rana. Nieustanne razy nie pozwalały się jej zagoić. Śledczy zmieniali się jeden po drugim i ciągle powtarzali: „Przyznawaj się”, „Mów”, „Nie milcz”. Ale ja milczałem. Ile to trwało, nie pamiętałem, straciłem poczucie czasu. Ciało moje wydawało się obce i tylko ból, ból nie do zniesienia dawał się we znaki. Ale wiedziałem, że żyję. Miałem zaledwie 20 lat.

I w końcu sąd. Wyrok – 25 lat łagrów. Dlaczego mnie nie rozstrzelano? Dlatego, że w owym czasie karę śmierci uchylono. Jesienią 1948 roku wysłano mnie do obozu w Komijskiej ASRS, do miasta Inta. W taki oto sposób ja, Polak, zostałem pełnoprawnym więźniem Rosji. Po przybyciu do Inty, obiecałem sobie, że ucieknę, bo życia bez ojczyzny, bez Polski, sobie nie wyobrażałem. W sercu szalała nienawiść do wszystkiego obcego, do niewoli. Życie bez wolności nie ma sensu. Bo po co tak żyć? Z czasem jednak zacząłem rozumieć mądrość tej egzystencji. Okazało się, że jest wśród nas potężna grupa, która przygotowuje masową ucieczkę. Byli w niej między innymi Rosjanie, Ukraińcy, Polacy i Litwini. Grupą kierował były pułkownik Pawłow. Konspiracja musiała być nieźle zorganizowana, gdyż udało się nawiązać kontakt z innymi obozami. Ochrona czuła, że coś się święci, coś wisi w powietrzu. Z naszej strony trwały intensywne przygotowania do powstania.

Wiosną w wagonach z wyposażeniem dla kopalni z Niemiec przyszła broń, która miała być schowana w kopalni. Sześciu naszych, z pułkownikiem Pawłowem na czele, rozstrzelano, lecz organizacja działała dalej. Przetrwała najtrudniejszy czas, nikt nie zdradził. Choć zdrada mogła przynieść wolność. Świadczyło to o sile ducha. Zdarzały się pojedyncze ucieczki, zdarzały się i grupowe. Żadna się nie powiodła. Zbiegów łapano i ich trupy przywożono do obozu – miały odstraszać żywych. Cały czas myślałem tylko o jednym – o ucieczce. Ale nieprzypadkowej, tylko dobrze zaplanowanej.

Członkowie grupy też wyciągnęli pewne wnioski, po długich rozmowach doszli do przekonania – uciekać tylko z bronią w ręku. Naszym mottem stały się słowa „Wolność lub śmierć!”. W naszej czwórce − Włodzimierz Dediunow, Bazyli Hanszyn, Leon Tereszczenko i ja − panowało całkowite zaufanie. Opracowaliśmy plan ucieczki. Ustaliliśmy dzień i godzinę.

UCIECZKA

Wszystko jednak potoczyło się inaczej. Z obozu nie przekazano nam aprowizacji i broni. Dediunow zaproponował, by przełożyć datę ucieczki. Lecz większość była przeciw. Wieziono nas na prace polowe. To była szansa. Taka okazja zdarza się raz na tysiąc. Jakoś załadowaliśmy się do samochodu. Oprócz nas było jeszcze siedemnastu więźniów, trzech konwojentów i starszy grupy w kabinie z kierowcą. Po umówionym sygnale rozbroiliśmy strażników i w nasze ręce wpadły dwa karabiny oraz karabin automatyczny. Oprócz tego pistolet starszego grupy i ich mundury. Samochód unieruchomiliśmy, konwojentom darowaliśmy życie. Patrzyli na nas błagalnie, nikt nie podniósł na nich ręki. Stali przed nami już nie żołnierze, tylko zwykli, przerażeni ludzie. Nie jesteśmy zbrodniarzami, niewinna krew nie mogła nas obciążyć. Zaproponowaliśmy im, by uciekli.

Tymczasem zaczął się pościg. Wysłano za nami żołnierzy, psy i samolot, który koordynował akcję. Nie mogliśmy się doczekać nocy! Wydawało nam się, że słońce stoi w miejscu. Upragniona ciemność nie nadchodziła. Starano się nas okrążyć. Jeszcze za dnia wpadliśmy w zasadzkę, zginęli Dediunow i Tereszczenko. Razem z Hanszynem oderwaliśmy się od pościgu i w końcu osłonił nas mrok. W nocy podeszliśmy do rzeki Peczory i ukryliśmy się w lesie. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Upadłszy na ziemię, głodni, ledwie żywi ze zmęczenia, leżeliśmy, bojąc się nie tylko rozpalić ognisko, ale nawet głośno mówić. Wszystko wokół było nieznane, obce, wrogie. Przeciwko nam byli żołnierze, urzędy bezpieczeństwa, wszystkie władze i nawet mieszkańcy Komi. Uciekali przecież nie tylko więźniowie polityczni, lecz także kryminalni, ludzie okrutni i nieustraszeni. Miejscowi bali się ich bardziej niż żołnierzy.

Żywiliśmy się produktami z magazynów nad rzeką. Przeważnie mąką i sucharami, a jeszcze jagodami i grzybami. Pewnego dnia przebiegaliśmy przez łąkę, na której kołchoźnicy kosili trawę. Powiedziałem do Hanszyna: „To koniec, zauważyli nas”. Nie dali po sobie poznać, że nas widzą. Ja zaś wiedziałem, że będziemy poszukiwani w tej okolicy. Pokręciliśmy się i wróciliśmy nad rzekę. Zmęczeni na śmierć, weszliśmy do pustego baraku i położyliśmy się spać. Zmógł nas sen. Obudziłem się, wyczuwając niebezpieczeństwo. Cichutko podpełzłem do drzwi: w odległości 10-15 metrów chodzili wojskowi, a przy brzegu stały dwie barki. Tam też byli żołnierze. Moje obawy się potwierdziły. Nadeszły posiłki. Miejsce, gdzie byliśmy rano, zostało otoczone. Rzecz jasna, nie spodziewano się nas tutaj. Niebezpieczeństwo jednak polegało na tym, że żołnierze w każdej chwili mogli wejść do baraku. My zaś nie mogliśmy z niego wyjść, bo to oznaczało walkę i śmierć. Lecz serce krzyczało: „Wolność lub śmierć!”. Żołnierze na barce prawdopodobnie stanowili ubezpieczenie, a główne siły skierowano w okolice rzeki. Nadchodził wieczór. Dzienny upał ustąpił. Powietrze przenikał chłód. Nerwy mieliśmy napięte do ostatnich granic. Nawet pragnienie zniknęło, chłód je ugasił. Wyszliśmy z baraku i już zamierzaliśmy skręcić, gdy nagle przed nami wyrósł żołnierz. Zauważywszy nas, zapytał: „Z której barki?”. – „A ty?” – odpowiedzieliśmy. − „Ja z pierwszej” – odparł. – „A my z drugiej”. Ten krótki dialog trwał tylko kilka minut, ale nam się wydawało, że to była wieczność.

Nieraz jeszcze wpadaliśmy w zasadzki, lecz Bóg Wszechmogący ratował nas przed śmiercią. Pewnego razu Hanszyn poszedł zbadać teren i natrafił na żołnierza, który szedł prosto na mnie. Wprowadził go w błąd mój wojskowy mundur. Odległość malała do minimum. Karabin miałem w gotowości. Potem żołnierz odwrócił się i powoli odszedł, niby rozumiejąc, że nie będę do niego strzelał. Nie powiedział o naszym spotkaniu.

Broń niejednokrotnie pozwalała nam oderwać się od pogoni, ale pętla obławy zaciskała się coraz bardziej. Przeczuwaliśmy klęskę. „Wolność albo śmierć!”. Ostatnia walka rozegrała się przy blasku księżyca. Małe ognisko zgasło, zjedliśmy mizerną kolację. I każdy cicho się modlił. Hanszyn nie był człowiekiem wierzącym, ale po swojemu prosił Boga o pomoc. Nagle ciszę zakłóciło szczekanie psów. Wydawało się, że biegną ze wszystkich stron. Znowu byliśmy otoczeni. Po krótkiej wymianie ognia byliśmy górą. Stracili jednego psa i nie chcieli ryzykować życia własnego i reszty psów. Rozbiegliśmy się z Hanszynem w różne strony – on pobiegł do przodu, ja do tyłu. Wielokrotnie ta taktyka ratowała nam skórę. Na ogół instynkt samozachowawczy pędzi człowieka przed siebie i wtedy przegrywa. Zmusić się do pójścia w tył jest trudniej – to ryzyko, ale ono się sprawdza.

Po jakimś czasie wróciłem na miejsce noclegu. Zgodnie z umową czekałem do świtu, ale Hanszyn nie wrócił. To oznaczało tylko jedno − zginął. W ten sposób zostałem sam przeciw wrogom. Z tym ciężarem żyłem ponad miesiąc. Bałem się być sam, bałem się samotności w obcym kraju, w nieznanym państwie, w każdej chwili spodziewając się śmierci. Jedyne, co mnie ratowało, to poczucie wolności, to, że oddycham pełną piersią, jak wolny człowiek. Głodny, obdarty, zmęczony, ale wolny. To wielkie uczucie zaczynamy rozumieć, kiedy, straciwszy wolność, ponownie ją odzyskujemy. „Wolność lub śmierć!” Nad ranem, w gęstej mgle, natrafiłem na wieś. Nie pozostawało nic więcej, tylko iść do przodu. Mgła utrudniała orientację, musiałem zaczekać aż opadnie.

PIEKŁO

Wtem usłyszałem krzyki żołnierzy: „Zdawaj się!”. Nie mogłem podrzucić karabinu, bo przewracały mnie psy, rwały odzież i ciało. Zostałem związany i przywieziony do Inty. W obozie już dwa miesiące wcześniej ogłoszono naszą śmierć.

Boże, jakie to były straszne dni, nawet w najkoszmarniejszych snach nie wyobrażałem sobie, co mnie może spotkać. Głodzono mnie, nie pozwalano spać, bito często i okrutnie. Ciało rozrywał ciągły ból: i gdy mnie torturowano, i gdy nie. Byłoby lepiej, gdyby mnie zabito tuż po schwytaniu. Kiedy zostałem przywieziony do wsi, do rady wiejskiej, i obecny tam starszy lejtnant uderzył mnie butem w nogę, upadłem, skurczyłem się z bólu i krzyknąłem: „Dobij mnie, emgebicka mordo!”. Być może wtedy skończyłyby się moje koszmary? Lecz oficer z grupy, która mnie złapała, krzyknął: „Wróć! Weźmiemy go żywego!”.

Wreszcie sąd. Wyrok mógł być tylko jeden – śmierć. I jakoś ulżyło. To znaczy, że wszystko już za mną. Nie będzie więcej przesłuchań, tortur. W świadomości jednak żyła nadzieja. Dawnych śledczych zastąpił nowy adwokat – Budnik. Po spokojnej rozmowie powiedział, że wspólnie będziemy szukali drogi do życia. Po pierwsze, należy o wszystko obwiniać martwych, po drugie, upierać się, że nie mogłem ostrzelać żołnierzy − taka liczba strzałów nie jest możliwa przy tej liczbie naboi, jaką miałem w karabinie. O zapasowych zaś nie może być mowy. Czyli w potyczce żołnierze mogli strzelać do swoich. W protokole jednak musi figurować zabity służbowy pies. Na moich oczach Budnik podarł poprzedni protokół i powiedział, że według wypracowanej wersji sporządzimy nowy, który później podpisałem. Dzisiaj wciąż pytam sam siebie, co zmusiło tego człowieka do pomocy mi? I dlaczego mu zaufałem?

Moskwa zmieniła wyrok na 25 lat niewoli, z których 10 w więzieniu. W 1955 roku przewieziono mnie z Inty do Włodzimierza. Przebywałem tam do 1963 roku, skąd wysłano mnie do Mordowskiej ASRR, stacja Poćma, ITK-196, gdzie przebywałem do 27 sierpnia 1969 roku – darowano mi 10 lat. W więzieniach i obozach byłem izolowany od świata. Niewiele informacji do mnie docierało. Ponieważ między ZSRS i Polską została zawarta umowa o repatriacji, kilku moich kolegów z niej skorzystało: Marian Sorokowski i Czesław Czerniecki wrócili do Polski, Tadeusz Bykowski wyjechał do Niemiec. Ja zaś zostałem z obozie. Gdy dowiedziałem się o niej, napisałem do Moskwy. Odpowiedź, jaką i dostałem od generała Horbenki, nie pozostawiała złudzeń: „Nie podlega repatriacji ze względu na bardzo ciężkie przestępstwo przeciwko narodowi ZSRS”.

Będąc w niewoli, ciągle zadawałem sobie pytanie: „Czy dokonałem dobrego wyboru w wieku zaledwie szesnastu lat?”. I dochodziłem do wniosku, że był to dobry wybór. Nie tylko ja walczyłem o wolność dzisiejszej Polski, walczyły też setki tysięcy Polaków. Lecz o moim życiu los zadecydował inaczej. I za to nisko mu się kłaniam.

WOLNOŚĆ

Po wyjściu na wolność pojechałem do Mikołajowa, do znajomego z obozu. Bo gdzie miałem jechać? Do Polski nie pozwolili, a musiałem gdzieś żyć. Zatrudniłem się na budowie, miałem dobrą opinię, moje zdjęcie umieszczono nawet w galerii przodowników. Napisałem list do matki do Polski i dostałem zaproszenie. I znowu władze odmówiły pozwolenia na wyjazd. Wielki smutek ogarnął wtedy moją duszę, a jednocześnie złość kazała mi podjąć decyzję – wyjechać. Lecz w miejsce, skąd Polska będzie niedaleko. Jeszcze w obozie spotkałem Medwedkowa. Dużo opowiadał mi o Dołbyszu na Żytomierszczyźnie, mówił, że żyje tam sporo Polaków, że miasto było nawet polskim powiatem. Poznałem siostrę jego żony, która też mieszkała w Dołbyszu, Zofię Sarnicką. Korespondowaliśmy długi czas. Pojechałem więc do Dołbysza. Odnalazłem ich. Z Zosią, która w młodym wieku została wdową z dzieckiem, pobraliśmy się. Do 1986 roku pracowałem w zakładzie przemysłowym jako ślusarz, naprawiałem maszyny do szycia. Potem przeszedłem na emeryturę. Wybudowaliśmy domek, mieliśmy małe gospodarstwo. Sporo też chorowaliśmy. Ufam, że Polska nie zapomni o mnie, tak jak ja nigdy o niej nie zapominałem, i nadal nie zapominam. Wierzę, że w końcu zatriumfuje sprawiedliwość. Nie byłem jej synem marnotrawnym, lecz patriotą, i mam nadzieję, że ona wspomni o tym, który walczył o wolność z bronią w ręku.

Obecnie mieszkam na Ukrainie. Moja ojczysta Polska znowu jest daleko. Co prawda, gdy zaczęły się zmiany w Związku Sowieckim, dwukrotnie odwiedziłem Ojczyznę. Jak przekroczyliśmy granicę, płakałem, nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Byliśmy we dwoje z małżonką. Ona się spodobała moim krewnym. W Polsce jej też się spodobało.

Za naszą emeryturę w wysokości 637 hrywien często jeździć się nie da, a tak byśmy chcieli. Przecież jestem Polakiem, który nigdy się nie wyrzekł polskiego obywatelstwa i nigdy nie ubiegał się o sowieckie. Wszystko mam na odwrót. Jednak żyję i mam nadzieję. Mam nadzieję i żyję. Wreszcie w maju 2008 roku otrzymałem Kartę Polaka, uznano mnie za Polaka. 14 października 2005 roku zostałem uhonorowany medalem „Pro Memoria” za zasługi w okresie II wojny światowej”.

Wiktor Sołogub, historyk
Zapisano przez autora na podstawie słów Franciszka Jakowczyka, ur. w 1928 roku, mieszkańca miejscowości Dołbysz rejonu baranowskiego obwodu żytomierskiego

Artykuł pierwotnie ukazał się w czasopiśmie „GŁOS POLONII” (Polskie Centrum Medialne „JAGIELLONIA”) Nr 9-10, z 28 listopada 2014 r.